baner
 
 
 
 
baner
 

Chomo Lonzo - zanurzenie w samotność

Czym więcej wysiłku czemuś poświęcamy, tym większą ma to dla nas wartość.

Samotność. Ile o niej wiemy? Jak często musieliśmy się zmagać z koniecznością obcowania z samym sobą? Jeśli chcesz powiedzieć, że doświadczyłeś samotności zamknięty w czterech ścianach pokoju, muszę wyprowadzić cię z błędu – to nie samotność. O niej możesz mówić, gdy w odległości kilkuset kilometrów nie ma żywej duszy. Samotność – coś niewyobrażalnego, niepojęta siła, gotowa rozetrzeć nas w pył, będąca zarazem niczym pochłaniająca otchłań. Samotność – dla nas, mieszkańców miast, jest często czymś niemożliwym do zniesienia. Doświadczenie trudne do przekazania komuś, kto nigdy go nie przeżył. Zacięta walka z samotnością, po częstokroć spotęgowaną przez łączące się z nią doświadczenie pustki i rozpaczy. Trudno uwierzyć w to wszystko, ale znacznie trudniej przejść przez to osobiście. Łatwo jest mówić o samotności na dole, wśród przyjaciół, ale nie tu, w górach wysokich, gdzie wszystko jest inne. Tu życie rządzi się swoimi prawami, dyktowanymi przez potęgę bezkresu, której odzwierciedlenie widzimy w pokrytych lodem szczytach Himalajów.

 

Himalaje. Wierzchołek Ziemi. Miejsce na końcu świata, gdzie niebo zniża się, aby spotkać się z ziemią, a ziemia wznosi się na spotkanie nieba. Tu ludzkie życie jest niczym maleńkie ziarenko piasku, rzucone w bezkresny, złowrogi a jednocześnie zastygły w lodzie ocean niezliczonych, oślepiająco białych szczytów i grani.

 

 Igły od północnej strony - Chomo Lonzo

Igły od północnej strony

fot. Walery Babanow

 

W kierunku tych majestatycznych gór wyruszyłem wiosną 2006 roku. Od mojej ostatniej tam wizyty minęło ponad dwa lata. W międzyczasie brałem udział w innych ekspedycjach i zdobywałem inne szczyty. Jednak niezmiennie, w swoich snach i marzeniach, zawsze powracałem tu, do najwyższych i kryjących w sobie olbrzymi potencjał gór naszej planety – Himalajów. Wszystko, czego potrzebowałem to plan i cel, dla których mógłbym tu przyjechać znowu.

 

Zjawiły się one w mojej głowie, gdy zobaczyłem po raz pierwszy zdjęcia Chomo Lonzo – jej trzech wierzchołków. Było to wiosną 2005. Wówczas to francuska ekspedycja, kierowana przez Christophe Moulina, wspierana przez National Federation for Alpinism, dotarła do stóp tej góry. Pomimo stosunkowo złej jakości tych zdjęć, nie sposób było nie dostrzec
nadzwyczajnego piękna linii turni i filarów. Te szczyty z każdej strony obrywały się wielkimi, imponującymi ścianami. To było dokładnie to, co widziałem w swojej wyobraźni już od dawna i co zbliżało się do ideału „pięknej góry”.

 

Po tym, jak wyprawa francuska powróciła po zakończonym sukcesem wytyczeniu nowej drogi i pierwszym wejściu na szczyt Chomo Lonzo, zdobyłem dodatkowe informacje o tym rejonie i jego możliwościach. Moje pragnienie tej podróży zmieniło się w punkt honoru.

 

Wiem, jak silne potrafi być marzenie, które dojrzewa w mojej głowie i z czasem przekłada się na działanie. To właśnie działo się ze mną wówczas. Niemożliwa do opanowania siła pchała mnie w Himalaje; pragnąłem zanurzyć się w tym cudownym świecie niezwykłych doświadczeń i intensywnych przeżyć. Pomysł, który narodził się w mojej głowie wydawał na początku szalony: samotne wejście zachodnią ścianą na główny wierzchołek Chomo Lonzo, niewiele niższy od 8000 metrów, bo liczący 7790. Zdjęcia, którymi dysponowałem, pokazywały jasno, jak pną się do góry masywne, gładkie ściany żółtego granitu z miejscami znaczonymi niebieskimi plamami lodu. Można sobie łatwo wyobrazić jak ta cała ekspozycja była wystawiona na wiejące z siłą huraganu wiatry, uderzające stale od zachodu. Ściana budziła strach i respekt. Jednak czym dłużej na nią patrzyłem, tym bardziej byłem oczarowany. Coś znowu wołało mnie naprzód; chciałem jeszcze raz zbliżyć się do ustalonych granic. „Ale czy te granice istnieją?” „–Granice istnieją tylko w umyśle i w naszej świadomości” – coś we mnie odpowiadało na to pytanie.

 

Uświadomiłem sobie zarazem, że ściana na zdjęciu i w rzeczywistości to dwie różne rzeczy. Jednak można całe życie patrzeć na zdjęcie góry, wyobrażać sobie szturm na jej wierzchołki, i nigdy nie wyjść z domu. Taka wizja niepomiernie mnie przerażała. Dlatego wynajdywałem projekty, które ze względu na ich zuchwałość można nazwać „szalonymi”, i dążyłem do ich realizacji... Nie chciałem już czekać, pragnąłem być nieustannie w ruchu, zmierzyć się z czymś.

 

12 kwietnia przyleciałem do stolicy Nepalu – Katmandu. Miałem tylko dwa dni na zakup zapasów żywnościowych, uporządkowanie niezbędnego szpeju i dopełnienie wszelkich formalności, związanych z uzyskaniem chińskiej wizy i zgody na przekroczenie granicy. To była moja pierwsza podróż do Tybetu. Wiele o nim słyszałem i czytałem, ale nigdy tam nie byłem.

 

Podczas pobytu w Katmandu często myślałem o tym, co miało się wydarzyć: nawet jeśli ta ekspedycja w Himalaje przypominała mój pierwszy pobyt tutaj, to jednak miała w sobie coś nowego. Chodziło o to, że powyżej Bazy Głównej, miałem być absolutnie sam. A jedyną osobą, która będzie na mnie czekać niżej, tzn. w Bazie Głównej na wysokości 4750 metrów, będzie mój kucharz. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że jego angielski był bardzo słaby, można powiedzieć, że moje odizolowanie od cywilizowanego świata było niemal całkowite. To nie było nawet odosobnienie, ale właśnie – izolacja. Odizolowanie od wszystkiego: od domu, ludzi, języka, którym mówię i od wielu innych bliskich mi rzeczy.

 

Uczciwie mówiąc, nigdy jeszcze nie doświadczyłem takiego odosobnienia, jakie czekało na mnie podczas tej wyprawy. Był to dla mnie „krok w nieznane”. Z jednej strony, wszystko to budziło we mnie strach i czujność, z drugiej – perspektywa życia z dala od cywilizacji oraz doświadczenia czegoś nowego, pchała mnie naprzód – w nieznane.

 

 Baza pod Chomo Lonzo

Baza pod Chomo Lonzo

fot. Walery Babanow

 

15 kwietnia jeep zabrał nas z Katmandu i już następnego dnia po południu dowiózł do wioski Kharta. Tu kończyła się droga dostępna dla samochodów i podróż musieliśmy kontynuować, korzystając ze ścieżek górskich. Wczesnym rankiem 17 kwietnia karawana jaków, prowadzonych przez tragarzy, wyruszyła w góry. Zamierzałem dotrzeć do Bazy Głównej u stóp Chomo Lonzo 21 kwietnia. Jednak w ciągu kilku godzin wszystko się zmieniło, a to za sprawą opadów śniegu, w związku z którymi następne trzy dni spędziliśmy w odległości czterech godzin marszu od wioski, nie mogąc poprowadzić karawany przez Przełęcz Shau Lass na wysokości 4950 metrów.

 

W końcu ruszyliśmy, ale nie w tempie jakiego oczekiwałem. Nagromadziło się tak wiele śniegu, że gdy trzy dni później przedzieraliśmy się naprzód, jaki z ledwością pokonały przełęcz. W niektórych miejscach musiałem torować dla nich drogę, brodząc w śniegu po pas. Do Bazy Głównej dotarliśmy dopiero 24 kwietnia.

 

Podczas tych trzech dni załamania pogody, napadało w górach tyle śniegu, że kiedy następnego dnia zdecydowałem się na aklimatyzacyjną turę do bazy pod zachodnią ścianą Chomo Lonzo, po ośmiu godzinach wspinania udało mi się przekopać przez ledwie połowę zamierzonego odcinka. Tak wolne tempo zniechęcało, a miałem stawić czoła jeszcze kilku dostatecznie trudnym transportom w drodze do obozu na wysokości 5900 metrów, określanego jako ABC. Liczyłem na to, że wysunięty obóz posłuży mi jako główna baza, w której spędzę większość czasu, aklimatyzację i że z niego wystartuję. Niestety, większość ładunków wciąż czekała na wniesienie do ABC.

 

Już podczas pierwszego kursu zrozumiałem, że w rzeczywistości podejście nie jest krótkie i założenie ABC zajmie co najmniej tydzień. I tak też się stało. Obóz został ostatecznie założony 2 maja. Okno pogodowe, a właściwie raczej jego brak nie sprzyjał odprężeniu. Rankiem zwykle świeciło słońce, ale w południe zbierały się chmury i o trzeciej zaczynał sypać śnieg. Niestabilna pogoda, niwecząca pierwotny plan, kazała jeszcze raz uważnie ocenić szanse na realizacje wytyczonego celu.

 

Pomimo to rankiem 3 maja rozpocząłem wspinaczkę zachodnią ścianą w kierunku głównego wierzchołka Chomo Lonzo (7790 m). Plan przewidywał kilka dni wspinaczki, w związku z czym po spakowaniu wór okazał się ciężki. Jednak wszystko skończyło się równie szybko, jak się zaczęło: po pokonaniu zaledwie trzech długości liny, zaczęło obficie sypać śniegiem. Zszedłem do ABC, a następnie do Bazy Głównej, na wysokość 4750 metrów. Musiałem odpocząć.

 

Pod ścianę wróciłem dopiero kilka dni później – 9 maja. Tego dnia udało mi się dotrzeć do wysokości 6500 metrów, a nawet zaliczyć kibel w pozycji siedzącej. Jednak już następnego dnia, urobiwszy 100 metrów, uświadomiłem sobie, że tym razem nie uda mi się pokonać tej ściany.

 

1 | 2 |
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com