baner
 
 
 
 
baner
 
2018-01-31
 

Boliwia – kraina górami słynąca

Czasami Boliwia nazywana jest Tybetem Ameryk – dzięki wyżynie Altiplano, położonej na wysokości od 3500 do 4000 m n.p.m. Obszar równy łącznej powierzchni Francji i Hiszpanii zamieszkuje 8 mln ludzi, z czego ponad 50% stanowią rodowici Indianie. Boliwia od odzyskania niepodległości w 1825 utraciła znaczną część swojego pierwotnego terytorium z powodu przegranych wojen z sąsiadami: mowa o wojnie o saletrę z Chile, konflikcie o kauczuk z Brazylią oraz konflikcie o domniemane tereny roponośne Chaco z Paragwajem.

 

Szczyt Huana Potosi (6088 m n.p.m.)

Szczyt Huana Potosi (6088 m n.p.m.)

fot.  Marcin Miotk

 

O wielu miejscach na świecie mówi się dość banalnie, że wystarczy raz je odwiedzić by do nich wrócić. Dla mnie takim kontynentem, na który będę dość często wracał jest Ameryka Południowa. Z pewnością będę wracał również do Azji, ale będą to raczej powroty w góry: Himalaje, Karakorum, Pamir. Do Ameryki Południowej zaś wracać będę z innego powodu. To wymarzony kontynent dla ambitnego i niezasobnego w finanse alpinisty; wymagające sześciotysięczniki są łatwo dostępne (w większości za darmo lub za niewielkimi opłatami); stabilna pogoda, przyjaźni ludzie. Jeśli to tego dodamy, że po udanej akcji górskiej możemy opalać się na plażach, poznawać nowe kraje, cuda przyrody to nic tylko jechać tam ponownie. Mój kolega Przemek Lech miał trochę inne powody, aby jechać do Boliwii: „Lipiec w Pamirze. Drugi tydzień załamania pogody pod Pikiem Lenina doprowadzał nas do skrajnej rozpaczy. Przecież miało być tak ładnie i pogodnie. Z braku innego zajęcia spędzaliśmy czas na pogawędkach w namiocie bazowym. Argentyński przewodnik Damian roztaczał przed nami wizje krainy, w której zawsze świeci słońce, aklimatyzację zdobywa się w barze przy piwie, a do bazy dojeżdża się taksówką. Czy to możliwe? Dzisiaj mogę powiedzieć, że tak właśnie wygląda wspinanie w Boliwii”.

 

Boliwijskie dzieci -  jezioro Titicaca

Boliwijskie dzieci nad brzegiem jeziora Titicaca

fot. Marcin Miotk


BOLIWIJSKI MATTERHORN
Już sam przylot na lotnisko w La Paz, położone na wysokości 4018 m n.p.m. to ciekawa, „górska” przygoda. Wysiadając z samolotu ledwo łapiemy oddech. Środek nocy, porywisty wiatr, przejmujące zimno sprawiają, że czujemy się jak na nocnej wspinaczce w Alpach. Centrum miasta położone jest w tektonicznej niecce - 300 metrów niżej niż lotnisko. Widok z taksówki jest imponujący. Miliony świateł pod nami robią niesamowite wrażenie!

 

Nazajutrz zaczynamy stopniową aklimatyzację, do czego najlepiej nadają się strome uliczki La Paz. Zwiedzamy więc centrum miasta, podglądamy miejscowy folklor i ludzi. Typowa południowoamerykańska „maniana” - wrzask, klaksony, megafony, handel uliczny - ale na szczęście wszystko to bez naprzykrzania się turystom. Nad miastem góruje (widoczny z prawie każdego miejsca) szczyt Ilimani (6438 m n.p.m.), pełniący rolę góry narodowej, można by powiedzieć: odpowiednik Matterhornu w Szwajcarii.

 

LA PAZ – jest największym miastem Boliwii, zamieszkałym przez milion mieszkańców; to tutajn znajduje się siedziba rządu i prezydenta, chociaż konstytucyjną stolicą Boliwii jest Sucre. Miasto założone zostało w połowie XVI wieku w następstwie odkrycia złóż złota w okolicy.

 

 Uliczka w La Paz

Uliczka w La Paz

fot.  Marcin Miotk

 

CORDILLERA REAL – część Andów położona na terytorium Boliwii. Najwyższym szczytem pasma jest Ilimanii 6439 m n.p.m. Najlepszym okresem na wspinaczki jest czas od maja do sierpnia. Jest to, co prawda zima, ale pogoda jest słoneczna i bardzo stabilna.

 

TAXI, CZYLI POPROSZĘ DO BAZY
Początkowo chcieliśmy jechać na Ancohume, ale uznaliśmy, że można jednak zacząć spokojniej np. od Huana Potosi (6088 m n.p.m.). Oferuje on lepsze możliwości stopniowej aklimatyzacji. Ci, którzy są dobrze zaaklimatyzowani mogą się dostać do bazy pod szczyt (4800 m n.p.m.) taksówką z La Paz w ciągu 2 godzin!


Dla słabiej zaaklimatyzowanych (jak my) lepszym rozwiązaniem będzie dwudniowy trekking z przełęczy La Cumbre (4800 m n.p.m.). Dojechawszy na przełęcz stwierdzamy, że jest tu znacznie zimniej niż w La Paz, mimo że to tylko 1000 metrów wyżej. Kierujemy się na zachód w dolinę między szczytami Chacaltaya (5395 m n.p.m.) i Charquini (5392 m n.p.m.). Jest tu wspaniale – dzikość przyrody, oczka wodne, przepiękna pogoda. Tylko my, lamy i góry. Podczas całodziennej wędrówki spotykamy jedynie samotnego pasterza. Dochodzimy do źródełka przed przełęczą, rozbijamy namiot i liczymy na łagodny wymiar kary przed pierwszą nocą aklimatyzacyjną na wysokości ok. 4500 m n.p.m.

 

Wyjście aklimatyzacyjne – rejon Huana Potosi
Wyjście aklimatyzacyjne – rejon Huana Potosi

fot. Marcin Miotk

 

HUANA POTOSI
Następnego dnia bez problemów odnajdujemy drogę do bazy. Wiatr na szczęście przegonił chmury i Huana Potosi odsłonił się w całej okazałości. Wrą przygotowania do wyjścia. Analizujemy schemat drogi – musimy założyć jeden obóz przed atakiem szczytowym – na standardowe miejsce wygląda Campo Argentina (5500 m n.p.m.). Jednak większość ekip nie rozbija się tam – zostają ok. 200 metrów niżej w „obozowisku przy skałach” – podobno nie wieje tam tak silnie. My postanawiamy rozbić się w Campo Argentina z trzech powodów: będzie tam mniej ludzi, będziemy mieli lepszą aklimatyzację na później no i wreszcie: jutro będziemy mieli 200 metrów mniej do szczytu. Wyruszamy obładowani ciężkimi worami. Początkowo droga biegnie moreną, po dwóch godzinach wychodzimy na strome śnieżnezbocze, które trawersujemy bardzo ostrożnie. Wreszcie wychodzimy na ostrą grań i po godzinie wyczerpani zrzucamy plecaki w Campo Argentina.

 

 Huana Potosi – zapora wodna

Huana Potosi – zapora wodna

fot. Marcin Miotk

 

W nocy prawie nie śpię. Około trzeciej nad ranem słyszymy głosy na zewnątrz – to ludzie z obozowiska poniżej podchodzą już do góry. Po godzinie żmudnych przygotowań wychodzimy z namiotu. Zaczynamy podchodzić – każdy swoim tempem. Po godzinie dochodzimy do bariery lodowo-śnieżnej. Wygląda na dość trudną. Czasu mamy jednak niewiele – parę zdecydowanych wbić czekana i jesteśmy u góry. Przy powrocie trzeba jednak będzie się przeasekurować – stwierdzamy zgodnie z Przemkiem. Zaczyna powoli świtać. Po następnej godzinie docieramy do ostatniego - 150 metrowego - bardzo stromego odcinka. Jeden czekan to najwyraźniej mało, ale systematycznie pniemy się do góry. Im wyżej, tym bardziej stromo i co gorsza ze śniegu robi się lód – jest czujnie. Po piętnastu minutach jesteśmy na szczycie. Nagroda zawsze ta sama, ale równocześnie zawsze inna – widoki ze szczytu na cztery strony świata – Ilimani, rejon Ancohuma, jezioro Titicaca, wulkan Sajama. Słońce zaczyna coraz bardziej przypiekać, śnieg i lód topnieją w oczach, musimy żwawo schodzić w dół. Po drodze pakujemy obóz i wędrujemy na przełęcz, gdzie łapiemy transport do La Paz, żeby wieczorkiem popijać piwko w miejscowym barze. Co za dzień!

 

 Huana Potosi – Campo Argentina (5500 m n.p.m.)

Huana Potosi – Campo Argentina (5500 m n.p.m.)

fot. Marcin Miotk


 

Huana Potosi od wschodu - schemat wejścia

fot. Marcin Miotk


ANCOHUMA
Nazajutrz okazało się, że Przemek lekko się poodmrażał i uznał, że potrzebuje trochę cieplejszego klimatu i jedzie na Pampę. Trudno mi było się z nim nie zgodzić. Byłem jednak zdecydowany wspinać się dalej. Przejścia solo to nie moja specjalność – szukam więc w agencjach jakiegoś partnera - westmana lub może miejscowego przewodnika. Po żmudnych poszukiwaniach udaje mi się poznać przewodnika Abele, z którym dobijamy targu - naszym celem ma być Ilimani – przepiękna góra widoczna ze stolicy Boliwii. Udajemy się na skrzyżowanie łapać transport w stronę szczytu. Ilimani leży w bardzo słabo zaludnionej części kraju, transport publiczny jest więc sporadyczny. Presja czasu jest tak silna, że zaczynam się niecierpliwić. Wreszcie po krótkiej pogawędce z miejscowym taksówkarzem na temat możliwości dotarcia w okolice szczytu, decyduję się na zmianę planów. Postanawiam, że pojedziemy na Ancohumę (6427 m n.p.m.). Abele stwierdza jednak, że jeszcze nigdy tam nie był!!?? Ręce mi opadają! Tak więc zostałem przewodnikiem boliwijskiego alpinisty w jego ojczystym kraju!

 

 Rejon Ancohuma – w drodze do wioski

Rejon Ancohuma – w drodze do wioski

fot.  Marcin Miotk


Następnego dnia udajemy się do miejscowości Sorata. Spory odcinek drogi wiedzie wzdłuż jeziora Titicaca; mijamy jego brzegi tylko o 15-20 metrów. Następnie zjeżdżamy serpentynami w dół do Soraty, o której mówi się, że jest rajem na boliwijskiej ziemi. Po dotarciu na miejsce mogę tylko to potwierdzić. Gaje oliwne, palmy na tle ośnieżonych, groźnych szczytów to prawdziwie bajeczna sceneria. Położona na wysokości 2700 m n.p.m. Sorata to brama do zachodniej części Cordyliera Real. Należy zwrócić uwagę, że Ancohuma położona na wysokości 6427 m n.p.m. przewyższa Soratę o ponad 3700 metrów, czyli więcej niż wierzchołek Everestu przewyższa bazę od strony Nepalu. Pokazuje to jak długie i trudne potrafią być wspinaczki w Andach.

 Okolice Iliampu i Ancohumy

Okolice Iliampu i Ancohumy

fot.  Marcin Miotk


JEZIORO TITICACA – z lustrem wody na wysokości 3820 m n.p.m. jest prawdopodobnie najwyżej położonym żeglownym jeziorem świata. Przez jezioro o wymiarach 230 km na 97 km i powierzchni przekraczającej 8000 km˛ przebiega granica Boliwii i Peru. Według prehistorycznych mitów w wodach jeziora narodziły się wszystkie bóstwa oraz słońce, a Inkowie wyznawali, że ich pierwszy władca powstał ze skały nazywanej Titicaca (skała pumy), która wznosi się na północnym krańcu Isla del Sol.

 

Po dwóch wyczerpujących dniach docieramy do ostatniego obozu na wysokości 5800 m n.p.m. Nadchodzi dzień ataku szczytowego. Wstajemy po czwartej rano, sprężamy się szybko i wychodzimy z namiotu. Związani liną ruszamy w stronę szczytu. Robi się coraz stromej, szczeliny szczerzą się do nas swoją głębią. Po trzech godzinach dochodzimy do bariery lodowo-śnieżnej na wys. ok. 6300 m n.p.m. Słońce zaczyna coraz mocniej przygrzewać – śnieg i lód topnieją w oczach, mimo że jest dopiero 8 rano! Abel zaczyna kręcić głową – udaję, że go nie rozumiem, chociaż doskonale zdaję sobie sprawę, że ma ochotę się wycofać. Próbuję szukać jakiś argumentów, ale nic racjonalnego nie przychodzi mi do głowy: czekan w ogóle nie trzyma się śniegu i lodu, wszystko płynie, pod nami czeluść ze szczelinami, wzmaga się coraz silniejszy wiatr, na pomoc w razie wypadku nie ma co liczyć. A niech to! Stoję jeszcze chwilę bezradny przed barierą i w końcu przyznaję rację Abelowi. Asekurując się na przemian, zaczynamy schodzić w całkowitym milczeniu Żal serce ściska, bo tak się napracowaliśmy i nic z tego nie wyszło. Z drugiej strony nie ma co ryzykować. Jest jeszcze tyle przepięknych szczytów do zdobycia. Poza tym - mam dla kogo wracać.

 

ANDYJSKI EXTREM
Spotykamy się z Przemkiem ponownie w La Paz i postanawiamy jakoś wykorzystać pozostałe dwa dni pobytu. Decydujemy się na przygodę rowerową. Jest nas kilkanaście osób oraz dwaj przewodnicy. Wszyscy grubo ubrani w polary, czapki i rękawiczki. Wyjeżdżamy z rowerami na znajomą przełęcz La Cumbre, a stamtąd to już tylko w dół. Najpierw zjeżdżamy drogą asfaltową – co za widoki! Co za szybkość! Wjeżdżamy w tunel, a za nim policyjna bramka, po minięciu której czeka nas kilkaset metrów lekko w górę – jedyny odcinek na całej trasie gdzie trzeba pedałować! Krajobraz błyskawicznie się zmienia – wraz z nim temperatura i nasze stroje. Górskie szczyty zostają z tyłu, wjeżdżamy w zieloną krainę Jungas. Kończy się asfalt – teraz już do końca droga biegnie po nawierzchni piaskowo-kamiennej. Trzeba pamiętać, aby nie hamować przednim hamulcem, bo może się to zakończyć „koziołkiem” – co przy osiąganych prędkościach nie jest z pewnością miłym doświadczeniem. Generalnie obowiązuje prosta zasada fizyki, że szybciej jedzie ten, kto mniej używa hamulca. Druga zasada jest taka, że młodsi jeżdżą szybciej. Cechuje ich mniejsza awersja do ryzyka. Prym wiodą dwaj 19-letni Irlandczycy. Las gęstnieje – wjeżdżamy w dżunglę. Po pysznym obiadku jedziemy dalej. Robi się jeszcze ciekawiej, a raczej niebezpieczniej. Trakt, którym cały czas jedziemy to jedyna droga łącząca dwa regiony kraju. Pełno na niej ciężarówek. Jazdę urozmaicają nam również strumyczki, rzeczki i wodospady, pod którymi przejeżdżamy – doświadczając cudownego prysznica. Przydaje się bardzo, ponieważ kurz jest niesamowity – wyglądamy wszyscy jak górnicy po dwóch zmianach. Zaciśnięte na kierownicy od paru godzin ręce domagają się odpoczynku. Wreszcie zmordowani, po sześciu godzinach dojeżdżamy do mety w Coroico.

 


 

DOWNHILL La Cumbre – Coroico - czyli zjazd rowerem z przełęczy La Cumbre położonej na wysokości 4800 m n.p.m. do przedmieść Coroico, leżącego na wysokości 1700 m n.p.m. Jak łatwo obliczyć - droga obniża się o ponad 3000 metrów na odcinku o długości 80 km. W tym czasie klimat zmienia się od typowo górskiego przez umiarkowany do wilgotnego, aby w finale śmiałkowie zakończyć mogli całą wędrówkę w tropikalnym klimacie pogórza Yungas! Droga ta przez wielu uważana jest za najbardziej karkołomną trasę obu Ameryk.

 


Tekst i zdjęcia: Marcin Miotk (www.miotk.pl)

GÓRY nr 9 (136) 2005



KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com