baner
 
 
 
 
baner
 
 
 
2011-07-19
 

2 dni, 10 fajek, 1 noc w budzie - bujdałka

Zapraszamy do lektury tatrzańskiej bujdałki autorstwa  Adama Śmiałkowskiego. W gorące letnie dni niech będzie dla Was ochłodą - jest to bowiem bujdałka "zimowa".
Odkąd wróciłem z grani Tatr Zachodnich, zająłem się matematyką. W szkole mnie nie interesowała, w finansach nie umiem jej stosować, wciąż niewiele z niej rozumiem. A jednak cyfry są wielkie, kuszą, przemawiają, rozbudzają we mnie obrazy, uczucia... Tętnią życiem, wyrażają to, czego nie jestem w stanie oddać łzami, słowami, śpiewem, ani graniem... Wszędzie ta grań się wciska. A miała być łatwa. Miało być komfortowo. No i było jak zwykle... Niebywale.

Fot. Adam Śmiałkowski
Noc się długo nie stawała dniem. Tuż przed 5 (piątą rano) weszliśmy w las z Huciańskiej Przełęczy. Zaspani, zupełnie nie zdający sobie sprawy z tego, co robimy, już na wstępie mający wątpliwości, po co to robimy, brnęliśmy pod górę, nie mogąc się doczekać dnia. Ale ja za to byłem dumny ze swoich wyliczeń. Tak kalkulowałem, żeby być gdzieś przed Siwym Wierchem, jak zacznie być jasno. No i byliśmy przed 7.00. Na szczycie skonstatowaliśmy, że zrobiliśmy jakieś 900 metrów przewyższenia. To nas napawało optymizmem. Tyle tylko że nie wiedzieliśmy ile tych metrów jest do końca. Do tego chmury się plątały, gęste jak zupa. Jakaś mgła się nasuwała na Siwe Skały. Byłem zły i kląłem do swojego, Bogu ducha winnego, partnera. Musiałem jakoś frustrację odseparować od swojego czystego ducha, który miał się unosić nad tą przecudną krainą i lewitować wraz ze mną, w pozamaterialnym świecie gór. A Majer jak matka najczulsza i najwyrozumialsza, ze spokojem Buddy, odpowiadał:
- To zaraz przejdzie, przez dzień się rozwieje. Wszystkie prognozy mówiły, że będzie ładnie.

Fot. Adam Śmiałkowski
Chciałem mu wierzyć. Byłem jednak niewyspany, a ponadto wiał wiatr, prawie jak wtedy, gdy rok wcześniej przegonił nas do domu, tuż za Palenicką Przełęczą. Obrzydłą była mi myśl o ponownym niepowodzeniu.

Na Palenicy Jałowieckiej zatrzymaliśmy się o 7.30. Majer otworzył swoją 10-cygaretową papierośnicę i wyciągnął z niej pierwszego z dziecięciu `aromatycznych` skrętów. W górach trzeba jarać, nawet jak się nie pali gdzie indziej. Dlaczego? Wystarczy poczytać trochę klasyków tatrzańskich bujdałek – Szczepańskiego, Długosza, a nawet bliższych współczesności. W ich opowiadaniach, w kluczowych momentach ktoś zawsze zapala papierosa, prawie tak samo, jak w starych, czarno-białych amerykańskich filmach. Świat i myśli wówczas stają się klarowniejsze, zaczyna się zupełnie poważne traktowanie życia, a jednocześnie banalne i nieistotne problemy puszcza się z dymem. Im więcej dnia przybywało, tym lepsza pogoda się robiła. Wiatr rozwiał chmury, a przed Brestową założyliśmy okulary. Już czułem się jak zdobywca, a dopiero zaczęła się pokazywać właściwa grań. Stąpaliśmy niczym lodołamacze, raniąc niekiedy boleśnie golenie przełamujące lodoszreń.

Fot. Adam Śmiałkowski

Momentami dmuchało bardzo mocno. Dzięki temu szliśmy szybko, chroniąc się w ten sposób przed utratą ciepła. Wystarczyła chwila przestoju, by ciało czuło przemarzanie. Twarz drętwiała w podmuchach, a od strony wiatru czuliśmy bolesne sztywnienie skroni i oka. Gnaliśmy w ustronne miejsce żeby zajarać drugiego papierosa tuż za Małym Salatynem, koło 10.30. Wejście na Pacholę było momentami walką o utrzymanie równowagi. Głęboko hen pod nami, błyszczały w słońcu nagie i bezśnieżne równiny Liptowa i połyskiwała Liptowska Mara. Na grani śniegu było pod dostatkiem. Nie ziściły się nasze płonne rojenia, o łatwym prześlizgnięciu się grzbietem Tatr, przypruszonym śniegiem. W końcu to góry i zima. Nie ma lekkich przejść, nie ma wiosny zimą, jak i nie ma grani bez przepaści. Uciekaliśmy przed dujawicą, w nadziei, że z każdą nową godziną, wiatr się zmniejszy, aż zupełnie ucichnie. Z tą nadzieją i w tym fałszywym przekonaniu szliśmy już tak do końca dnia. Nie byłoby nawet o czym opowiadać, gdyby nie tych kilka postojów na papierosa, kiedy dławiliśmy cholerny wiatr, mocniejszymi sztachnięciami, a piekąca machorka dawała nam rzeczywiste poczucie własnych sił, i wiarę w przetrzymanie nieustępliwych podmuchów. Stawaliśmy, braliśmy kilka łyków z termosu, Majer odbezpieczał wieczko papierośnicy, a ja się upajałem dymem i cyframi zegara: 11.30 – Banikowska Przełęcz, trzeci papieros.

Ściśnięci tą walką z przeciwnościami i skupieni na żarze skręta, nie mieliśmy możliwości podziwiania panoram, ani widoków. Nie było miejsc osłoniętych od wiatru. Kiedy zdawało się nam, że takie znaleźliśmy, zaraz okazywało się, iż była to tylko krótka przerwa w powiewach. Patrzyliśmy kilka metrów przed siebie, szukając jedynie właściwego kierunku grani i traktując każde wzniesienie jak przeszkodę do pokonania. Gdzieś przed Igłą w Banówce włożyliśmy kijki do plecaków i wzięliśmy do rąk czekany. Próby wygrzebania łańcucha spod lodu nie powiodły się. Udał się za to trawers na równowagę po skale. Potem był jeszcze jakiś kominek, w którym wiatr chłostał w nas lodem, zawiewanym z góry, i parę miejsc z łańcuchami przy Trzech Kopach.

Tuż pod Przednią Kopą, schroniliśmy się na fajkę, przy jakimś zagłębieniu w grani. Z lubością wciągałem wojenny dym z partyzanckiego tytoniu, którym Majer dysponował i z zadowoleniem oglądałem w myślach na wszystkie strony kolejne cyfry: 13.30. Wiatr porwał mój woreczek na okulary i kiedy już pogodziłem się z tą stratą, ten przyfrunął z powrotem pod moje stopy. Odczytałem to jako dobrą wróżbę, ukłon wiatru dla nieugiętych fanatyków zimowego jarania na świeżym powietrzu. Zebraliśmy się, by pokonać ostatnie łańcuchy w drodze na szczyt, a potem by zejść na Smutną Przełęcz i zobaczyć przed sobą smukłą sylwetkę Rohacza Płaczliwego. Wzięliśmy ponownie kijki w dłonie i o 15.00 osiągnęliśmy nasz ostatni wierzchołek tego dnia.

Fot. Adam Śmiałkowski



Przedmuchani na wskroś przez wiatr, z płucami pełnymi zimnego powietrza, z myślami zmąconymi tytoniem, bez wahań i zgodnie, podjęliśmy decyzję o opuszczeniu grani i noclegu w Żarskiej Chacie. Schodziliśmy z Żarskiej Przełęczy śladami nart, szukającymi przejść między łanami kosodrzewiny, a o 16.00 zamawialiśmy już piwo i kapustową polewkę. W zapadającym zmroku, pośród świerkowego lasu, oparci o balustradę werandy, oddawaliśmy się nikotynowej rozpuście, paląc po calaku skręta numer 5 i 6. Zamykając główny budynek, i uciekając przed nocą do domu w Smreczanach, Chatar wpuścił nas do drewnianej budy, pełniącej rolę noclegowni dla biedoty i ekstremalistów. W izbie z piętrowymi pryczami urządziliśmy sobie popas. Majer uruchomił elektryczny piec głośno terkotający, który teraz zastępował nam szum wiatru. Gotując wodę na kolejne kubki herbaty, kawy i kleiku ryżowego upajaliśmy się ciepłem i swoją dotychczasową sprawnością. W świat puściliśmy wieści o sukcesach polskiego taternictwa zimowego, i o porażce natury w starciu z polskim duchem zdobywców. Ćmiliśmy przy tym faję za fają, czyli 7 i 8 (już na spółę), jakby przyszłość nie istniała, jakbyśmy spełnili sen o potędze. Z tego letargu i upojenia, wyrwały nas pukania w okno, a po chwili do drzwi. To przyszła grupa trzech słowackich ekstremalistów, szukających noclegu, których wpuściliśmy pod dach, lecz do innej izby. Zasypiając, walczyłem z wiatrem, gdy zorientowałem się, że to nie on, ale piekielny piec dławi moje uszy. Chciałem wyłączyć to źródło ciepła i radości Majera, lecz ten nie przystał na to, upierając się, że zamarzniemy, a wraz z nami słowacka elita w izbie obok. Ustąpiłem, świadom tego, że to Majer nosi srebrną papierośnicę na piersi... Niezapomniane są noce w górach:
Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf, Tuutuutuutuu tuuf ...
 
Zgodnie z planem, ale w zupełnej niezgodzie z ciałem i duchem, zwlekamy się z pryczy o 4.15. Gotujemy, jemy i klniemy, na swój całkowity brak wyobraźni i instynktu samozachowawczego. 5.20 wychodzimy w ciemną ciszę, czuję że wreszcie odpoczywam, uwolniony od budy z gadającym piecem. Drałujemy pod górę, z powrotem na Żarską Przełęcz, na której witamy wschód słońca tuż przed 7.00.

Trawersujemy do Rohackiej Przełęczy, w nowym dniu, przy bezwietrznej pogodzie, z granatowo – purpurowym niebem. Wszystko to byłoby wspaniałe, radosne i podniosłe, gdyby nie wyobraźnia ... podpowiadająca nieskończenie daleką drogę do kresu tegoż dnia; drogę pełną męki, bez fanfar i bez chwały.

Dobrze się idzie, gdy nie trzeba walczyć z wiatrem. Z przełęczy grań dźwiga się równomiernie do góry. Po prawej różowieje Dolina Jamnicka, z lewej w głębokim cieniu, mroczy się otchłań Doliny Smutnej. Jest przepaściście, niemal jak w Tatrach Wysokich. Kominek pod szczytem nie stawia oporu, odkryty łańcuch ułatwia zadanie. Mały wierzchołek Rohacza Ostrego nie daje nam za wiele miejsca do przystawania. Trzeba szukać zejścia, a to wydaje się niemożliwe. Chciałoby się przemknąć od tej jaśniejszej, słonecznej strony, tymczasem trzeba iść ostrzem, a po paru metrach, przesunąć się na stronę Smutnej, i tam w jej ponurym cieniu, tuż przy grani, obchodzić trudności z pomocą łańcuchów. Przy jednym spędzamy dłuższą chwilę, odkopując go na przemian, co się nam tylko częściowo udaje. Kiedyś stawiało się nogę na `jakoś to będzie` i zawsze się udawało. Z wiekiem, jak ma się postawić nogę na `jakoś to będzie`, to zawsze jest pewność, że się nie uda. Więc myślę, metodycznie jak matematyk, wyliczam odległości, do stopnia, do chwytu, i stawiam nogę w mozolnie opracowanym punkcie. Tym samym pewnie zużywam więcej kalorii..., no a potem brakuje sił, pić się chce, itd. Wreszcie możemy przejść w łatwiejszy teren nad Jamnicką Przełęczą. Lodoszreń trzaska jak rozbijane szkło, zsuwa się stokiem przed nami dźwięcząc tysiącami odprysków. Na przełęczy pijemy i cieszymy się z pokonania najtrudniejszego odcinka grani. Trzeba to jakoś uczcić, a jeśli tak, to najlepiej skrętem. Żar papierosa stapia z nas resztki nocy.

9.00. stajemy na Wołowcu. Przed nami łańcuch polskich Tatr Zachodnich. Wydają się wyższe, z większymi odległościami między szczytami. Liczę godziny, ale nie mam pojęcia, jak daleko mamy do celu. Chwytam się tylko najbliższych wzniesień, żeby dojść do tego przed nami, w miarę szybko, a dalej się zobaczy. W końcu chodzi o to, by zobaczyć, na co nas stać, nie koniecznie o tę grań. To chyba pierwsza wątpliwość, pierwsze zachwianie wiary w możliwość dojścia dziś do Liliowego. Nie chce mi się o tym myśleć, dziwnie mnie to wyczerpuje. Najważniejsze że nie ma wiatru. Obu nas cieszy piękna pogoda. Planujemy następny postój na Jarząbczym. Odległość do niego wygląda strasznie. Gdyby choć nie trzeba było tyle schodzić..., a potem znowu do góry, i w dół..., żeby znów wyjść na wysokość, z której się przed chwilą zeszło. To wydaje się pozbawione sensu. Nie można tak o tym myśleć, trzeba iść.

Bez ociągania docieramy w szybkim marszu do Starorobociańskiej Przełęczy. Słońce aż nazbyt grzeje. Siadamy. Chce się nam mocniej pić. Każdy łyk wręcz potęguje pragnienie. Połowę z tego co wypijam, wydalam natychmiast z moczem. Jem batona, a Majer konserwę. Jest 11.00, palimy 10 skręta, metalowe pudełko papierośnicy błyszczy pustką. Bardzo się nie chce wstawać, a jeszcze mniej przebierać nogami. Czuję, że się wlokę, że brak mi energii. Staram się ustalić jednostajny, jak najmniej męczący rytm. Idę wolno, ale bez zatrzymywań. Przystanięcia odbierają mi chęć do podchodzenia. Otoczenie mało mnie interesuje, wysiłek pochłania wszystkie zmysły. Szczyt to tylko moment na to, żeby odpoczywać w zejściu. Puszczam lekko nogi przed siebie, stawiając pięty w coraz bardziej mięknącym śniegu. Majer ma jakieś problemy z kolanem, odstaje. Zwalniam, ale nie chcę się zatrzymywać. Za Raczkową Przełęczą mijamy samotnego turystę. Przede mną staje przekrojony na półcieniem - Błyszcz. Oglądam się. Majer prosi żebym zaczekał. Toczymy krótki dialog...

Dokończenie relacji na stronie:
nieznanetatry.pl.


KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com