Nastał nowy rok i z nim kolejne miesiące ski-alpnistyczne, należące, niestety, do tych ciut gorszych. Cóż zrobić, foczyć trzeba.
fot. Bartek Latasiewicz
Dlatego w jednym z odcinków naszego kącika narciarskiego miejsce bardzo szczególne – Dolina Pięciu Stawów. Zakątek wyjątkowy z punktu widzenia historii narciarstwa, a także z racji ogromnego potencjału. Do tego wszystkiego należy dodać fakt, że z powodu dłuższego dojazdu i dojścia, miejsce to w zimie odwiedzane jest raczej przez nieprzypadkowe osoby i wycieczkowiczów w lakierkach jest tu zdecydowanie mniej! Kolejnym dużym plusem to specyficzny mikroklimat, który sprowadza do doliny większe niż chociażby w Gąsienicy ilości śniegu czy też niższe temperatury. Jednym słowem: wspaniałe miejsce dla skialpinisty.
Piątkowe klimaty
fot. Bartek Latasiewicz
Liptowski Kostur Niżny
Wspaniały cel narciarskiej wycieczki, długi zjazd dostarczający dużo frajdy, kończący się u brzegu Czarnego Stawu Polskiego. Oferuje odcinki o różnym nachyleniu, z czego najbardziej strome znajdują się na samym końcu – tuż nad stawem. Zmienne nachylenie i duża powierzchnia samego zbocza może powodować występowanie różnego rodzaju śniegu: od wywianego – zbitego po głęboki – zapadający.
Pod szczytem Kostura
fot. Bartek Latasiewicz
Zjazd z Liptowskiego Kostura Niżnego
fot. Bartek Latasiewicz
Trudność: +1
Deniwelacja: 330 m
Długość: 660 m
Nachylenie średnie: 30°
Grań Opalonego Wierchu Nad Świstową Czubą
Dużym atutem tego zjazdu jest jego bliskość od schroniska w Pięciu Stawach, a także stosunkowo niewielka deniwelacja zjazdu. Sam zjazd, początkowo stromy, szybko przechodzi prawie w połogi i w ten sposób – już spokojnie wzdłuż Przedniego Stawu – dojeżdżamy do schroniska. Odradzamy zjazd przy niestabilnej pokrywie śnieżnej.
Okolice zjazdu z Grani Opalonego
fot. Bartek Latasiewicz
Trudność: -2
Deniwelacja: 190 m
Długość: 840 m
Nachylenie średnie: 14°
Tańczący z głaziorami (z pamiętnika znalezionego w plecaku)
Jedziemy w Tatry, wreszcie! Po długich nerwowych chwilach spędzonych nad myszką i klawiaturą na śledzeniu pogody w górach, wreszcie udało się zgrać nasz czas i chęci z nieubłaganie kapryśną w tym roku aurą. Więc jedziemy… ku przygodzie!
Morze bieli
fot. Bartek Latasiewicz
Już zza pagórka Snoski wyłaniają się, ooo!... – rozdziawiamy szeroko usta – wyłaniają się gęste chmury. Ale plan jest planem i normę trzeba wyrobić. Droga mija szybko. Droga, parking i asfaltowy świat znika za nami, no prawie… Jeszcze to masakryczne drogowe podejście pod szlak do Piątki.
Po paru tysiącach oddechów nakładamy nasze ukochane deski. Foczenie czas zacząć. Za sobą zostawiamy piesze odmęty. Monotonnie wdrażamy się w szum fok, ruch nart i dalej, wyżej, potem zygzak w prawo, potem w lewo i tak aż do schroniska.
Przysłowiowa herbata smakuje przysłowiowo dobrze. Ech, jak wspaniale być znowu w górach. Nawet pogoda zaczęła się poprawiać. Chmury podnoszą się coraz bardziej, pora uderzać.
Początkowo przez zamarznięty staw, skuty lodem na kamień, ale mimo wszystko, za każdym razem gdy go przekraczam, przypominają mi się legendy o starych nartach leżących gdzieś na dnie!
Dochodzimy powoli pod początek zjazdu. Delikatny trawers po czujnych odcinkach i dalej do góry. Jakoś tak dziwnie dużo wystających skał, ilość śniegu też nie imponuje. Oj tak, tak, zima w tym roku nas nie rozpieszcza. Czym wyżej tym bardziej nasuwa mi się skojarzenie tego zjazdu ze slalomem. O tu wertikal, ooo! A tam podkręcona bramka, tak, będzie wesoło.
Slalomy nam niestraszne, więc damy radę, choć FIS-owskie trasy chyba nie są tak strome? A w tak zwanym międzyczasie tych przemyśleń przemy mozolnie w górę. I po chwilach kilku docieramy na szczyt. Na górze legendarna i nieśmiertelna „tabliczka czekolady”. Szybka konsumpcja w powoli zachodzącym słońcu i pora na start. Chwila zamyślenia, szukanie spokoju pomimo szybszego bicia serca, bo wewnątrz człowiek się zawsze boi, że gdzieś se te deski porysuje. Romantyzm chwili przerywa świst, gwizd i pierwszy zawodnik pomknął stromym zboczem. Skręt, skręt, ześlizg i skręt, i już adrenalinka szybciej przelewa się z gruczołów, to tu, to tam.
Cień mgieł
fot. Bartek Latasiewicz
Skręt, skręt i pierwsze fale wgniatanego śniegu bryzgają na boki. Skręt, skręt pomiędzy kamienie. W lewo i prawo, jak uczyli starzy mistrzowie. Świst i gwizd, i krawędź bezlitośnie tnie białą powierzchnię. I kolejna ciasna bramka z kamieni.
Ach... coś trzepnęło po deskach, gdzieś przy końcówce skrętu, wiązka wulgaryzmów pcha się na język.Chyba wjechałem w bramkę, znaczy się w kamień. Staję w połowie zjazdu, ale jakoś boję się zerknąć na krawędzie. Z góry rusza drugi zawodnik. Ten sam uśmiech, euforia, prędkość i nagle podobny zestaw wulgaryzmów, taa, chyba też najechał na bramkę. Jedziemy dalej, ciasne skręty, byle ominąć kamienie. Iskry spod krawędzi idą jeszcze co najmniej z dwa razy.
Po głowie kołacze się mi tylko jedna myśl, jak zdarta płyta: „no zima w tym roku to nas nie rozpieszcza”. A ja już wiem, gdzie spędzę kolejny wieczór... W piwnicy, z pilnikiem w ręce.
Tekst i zdjęcia: Bartek Latasiewicz
GÓRY nr 3 (166) 2008